czwartek, 9 października 2014

Epilog.

Bastian Erik Wellinger pojawił się na świecie 10 lutego o godzinie 22:07 i swoim pierwszym krzykiem uradował ciocię Heidi stojącą za drzwiami, a swojej mamie namalował nim radość na twarzy. Nie poczekał na tatę, ale swoim słodkim snem spowodował, że ten rozpłakał się jak małe dziecko. Ucieszył dziadka, który od razu po wiadomości od swego syna wsiadł w taksówkę i przyjechał zobaczyć wnuka. Zacisnął swą małą piąstkę na palcu pani Valerie, która również go odwiedziła. Wujka Marinusa zachwycił swoim spojrzeniem, dużymi oczyma, które, jak wszyscy zauważyli, ma po mamie. Zaś wujkowie Severin, Andreas Wank i Werner Schuster zgodnie stwierdzili, że przed maluszkiem wielka kariera, jak przed jego ojcem.


Mały Bastian stał się dla Cariny i Andreasa darem od losu. Choć nieplanowanym, ale wyczekiwanym i pokochanym. Łzy jego rodziców były łzami miłości, nie nieszczęścia, jak to bywa w tak szybkim rodzicielstwie. Młodzi wzięli sprawy w swoje ręce, chociaż nie było łatwo. Pokonali przeszkody, które los postawił im na ich drodze. Zaakceptowali bieg swojego życia. Wybrali szczęście. I chociaż Carina chciała zabawić się w Boga, a Andreas rzucał talerzami, teraz siedzą obok siebie nawzajem wycierając z policzków łzy.


Nie było idealnie. I nie będzie. To historia miłości, która pomimo wszystko przetrwała. Bo i miała dla kogo istnieć. Wszystkie złe i dobre chwile przeżywaliśmy razem z nimi. Płakaliśmy z Andreasem, przeżywaliśmy odrzucenie i trzaskanie drzwiami z panną Becker. Oni trwali w uczuciu, które jest najsilniejsze. Miłość nastolatków to coś ulotnego, przemijającego. Chyba, że kocha się prawdziwie, wkracza pewnym siebie krokiem w dorosłość i wie, czego chce się od życia. Carina z Andreasem pojęli najwyższe dla siebie wartości.

Ciepłe ramiona. Maleństwo. I łzy smakujące szczęściem.




Po raz ostatni, witajcie, Kochani!
Pisząc ów epilog poczułam, że pewien etap mojego życia się kończy i prawie się rozpłakałam. To opowiadanie było pewnym przełomem w moim życiu i jestem Wam wdzięczna, że przez te ponad pięć miesięcy byliście ze mną i wspólnie przeżywaliśmy wzloty i upadki w związku Cariny i Andreasa. Chciałam natchnąć to opowiadanie prawdziwością, emocjami i nieprzekoloryzowaną rzeczywistością. Mam nadzieję, że mi się udało.

Chciałabym podziękować każdemu, kto czytał historię o trudnej miłości i nadchodzącym rodzicielstwie, która wyszła spod mojego pióra.


Dziękuję, Tusiu!
Jestem z całego serduszka wdzięczna, że byłaś od samego początku, jeszcze zanim zabrałam się za pisanie i publikowanie tego na blogu. Zaakceptowałaś moją propozycję opowiadania i dzięki temu tu byłam. Doradzałaś w wielu aspektach, motywowałaś na każdym kroku, chwaliłaś. Byłaś, kiedy tego potrzebowałam, kiedy miałam chwile zwątpienia. Dziękuję, dzięki Tobie dałam radę skończyć to opowiadanie, nie poddałam się. 
Kocham Cię i jestem Ci bardzo wdzięczna za wszystko! ♥

Dziękuję, Olciu!
Na moje zamówienie wykonałaś śliczny szablon, który zachwyca moje oko za każdym razem, kiedy w wyszukiwarkę wklepuję 'welle-huge-little-problem' i pojawia się ów wygląd. Tobie również dziękuję za każdą poświęconą mi chwilę. Dziękuję za słuchanie spojlerów i akceptowanie moich wyborów. Dziękuję za pomoc w wyborze imienia dla maleńkiego Wellingerątka. 
Dziękuję, że byłaś zawsze, kiedy Ciebie potrzebowałam ♥

Dziękuję, Oleńko!
Za każde słowo wsparcia, za wymyślenie nazwy ów bloga. 'Welle-huge-little-problem' okazał się być strzałem w dziesiątkę! Dziękuję za każde słowo pochwały, za krytykę, która mnie budowała i za to, że wspierałaś mnie w tym, co robiłam ♥

Dziękuję, Anitko i Patrycjo!
Za każde słowo wsparcia, każdy komentarz, który mnie budował ♥


Dziękuję każdemu z Was!
Czytając komentarze nieraz rozklejałam się, a moich oczu płynęły łzy - w tym momencie naprawdę nie koloryzuję. Słowa na temat tego, że mam talent, że czytając rozdziały przenosicie się do innego świata czy stwierdzenie, że mój styl pisania jest bardzo ładny były wielką motywacją i powodowały, że się uśmiechałam. Mieć takich czytelników, osoby, które wspierają tak mocno to dar od Boga. Nie wiem, czy na niego zasłużyłam, jednakże bardzo dziękuję.
Jestem zaszczycona, że mogłam dla Was pisać.


Dziękuję Wam za wszystko. Trwaliście ze mną, z Cariną i Andim, z Heidi i Marinusem, z mecenasem Wellingerem i panią Valerie od 26 kwietnia br. Dzisiaj przygoda się kończy, chociaż z bólem serca odkładam tą historię na półkę z napisem 'koniec'. Ale jestem szczęśliwa, że mogłam swoje emocje tchnąć w moich bohaterów i pokazać Wam przez to cząstkę siebie.



Co dalej?
Nie przestanę pisać. Już wkrótce zacznę publikować opowiadanie na nowym blogu. Więcej w podstronie, mam nadzieję, że zostaniecie ze mną i dalej będziemy wspólnie przeżywać każdy moment życia moich bohaterów ♥


Wasza Dominika x

sobota, 4 października 2014

Rozdział XIV. 'Szczęście to twój uśmiech, jego słodki sen i moje łzy.'

Wspomnienia z wyjazdu do Oberstdorfu i Garmisch-Partenkirchen były nadal żywe w mojej pamięci, chociaż minął od niego ponad miesiąc. Powitaliśmy Nowy Rok. Pierwszego dnia mogłam znów poczuć się szczęśliwa. Skandując imię ukochanego wiedziałam, że oboje z Andreasem czujemy ten niesamowity prąd przechodzący nasze ciała. Skoki były oderwaniem od rzeczywistości, od wszelkich trudów, przez które ostatnio przebrnęliśmy. Mój ukochany w pierwszym z konkursów zajął osiemnaste, a w drugim - wysokie siódme miejsce. Uśmiech nie schodził z naszych twarzy. Wellinger senior z trudem powstrzymywał łzy. Widziałam, jak ukradkiem ocierał policzki chusteczką naprędce wyciągniętą z kieszeni puchowej kurtki. Przeżywał każdy ruch Andiego w powietrzu, każde z lądowań, każdy jego gest tuż po nim. Jego stan unormował się, co było dla nas wszystkich ogromną pociechą. Trzy tygodnie po zawodach zaczęliśmy pakować się, chcąc zdążyć z przeprowadzką do czasu rozwiązania. Nie mieliśmy dużej ilości rzeczy do zabrania. W nowym mieszkaniu czekały już na nas nowe meble i pokoik dla maleństwa, w którym wszystko mieściło się jeszcze z zapasem miejsca, w odróżnieniu do starego miejsca zamieszkania. Za pieniądze zarobione przez Andreasa podczas zawodów postanowiliśmy uzupełnić wyprawkę, a resztę ulokować na koncie, by wypłacić je w razie potrzeby. Wszystkie sprawy były niemal dopięte na ostatni guzik.

- Pamiętaj, że gdyby już się zaczęło, bezzwłocznie dzwoń do Heidi. Prosiłem, by była ciągle pod telefonem. Wiesz, że muszę jechać do Czech na zawody. Trenerowi i tacie przyrzekłem, że przez ojcostwo nie zaniedbam sportu - usłyszałam pewnego lutowego popołudnia, kiedy mój ukochany powoli zaczął pakować się do wyjazdu do Liberca. Rozumiałam go i nawet nie śmiałabym zatrzymywać go u swojego boku. Chciałam, by skakał. I to robił, dodatkowo myśląc o każdym szczególe naszego wspólnego życia. Najął Ellermann, by ta w razie potrzeby zawiozła mnie do szpitala, by się mną zajęła. Byłam mu za to wdzięczna, bo ze swoją naturą na pewno nie odważyłabym się na taki krok. A tak czułam się bezpieczniej. W końcu dawał mi to uczucie! Bezpieczeństwo i uśmiech na ustach. Pragnęłam tego, jak niczego innego.


- A mi tego nie przyrzekałeś? - zapytałam tylko i szczerze się roześmiałam.
- Tobie jeszcze niczego nie przyrzekałem - odpłacił mi żartem, z radością w głosie - Jedynie obiecywałem.
Szturchnęłam go przyjacielsko w ramię. Dogadywaliśmy się, śmialiśmy coraz częściej, nie myśląc zbyt często o czekających obowiązkach. Na to mieliśmy jeszcze trochę czasu. Z każdym dniem kochałam go coraz mocniej i coraz bardziej cieszyłam się, że to właśnie on jest ojcem mojego dziecka.
- Koniec żartów, panie Wellinger - powiedziałam i wstałam z zajmowanego krzesła, podniosłam leżącą na podłodze andreasową koszulkę i włożyłam do stojącego nieopodal kartona - Musimy jeszcze spakować nasze ubrania i zawieźć do nowego mieszkania. A z takimi ruchami nie zdążymy do jutra. Ziemia do Andreasa! Skończmy już w końcu tą przeprowadzkę.
- Po pierwsze, nie schylaj się, kochanie. Po drugie, damy radę, wystarczą góra dwie godziny i wszystko będzie leżało już w szafach nowego lokum. A jutro kierunek Liberec - westchnął, podszedł do mnie i pocałował w policzek. Następnie zabrał się za wkładanie swoich ubrań do walizek i kartonów, które stały uprzednio przygotowane.


- Uwierzysz w to, że Marinus sam zajął się malowaniem ścian w kuchni? Chyba naprawdę chce, żebyśmy razem zamieszkali - trzy dni później dałam się zaprosić Heidi na chodzenie po sklepach i podziwianie maleńkich bucików i maskotek. Blondynka postanowiła kupić pluszaka o wyglądzie Gucia, bohatera Pszczółki Mai, która w mojej ojczyźnie nadal robiła furorę. Po zakupowych wojażach postanowiłyśmy zatrzymać się na herbacie i ciastku w pobliskiej kawiarni.
- On ciebie kocha jak wariat - odparłam, popijając łyk napoju - Mamy szczęście co do mężczyzn.
- Święta racja, Carina. Szczerze mówiąc nie widziałam bardziej opiekuńczego chłopaka od twojego Andiego. Dzwoni do mnie codziennie po kilka razy od czasu wyjazdu i pyta o ciebie. Niech zgadnę. Do ciebie dzwoni raz dziennie, opowiedzieć, co robił w trakcie dnia, zapytać jak się czujesz i na końcu wygłasza swoją formułę: 'Kocham cię, dbaj o siebie. Dobranoc' - dziewczyna niemal wyrecytowała te kilka zdań.
- Heidi, strzeż się, bo jeszcze posądzę cię, że znasz mojego chłopaka lepiej ode mnie - roześmiałam się głośno, aż mężczyzna dobiegający pięćdziesiątki czytający gazetę przy pobliskim stoliku spojrzał na mnie spod okularów.
- Nawet nie mogłabym o tym tak myśleć, zbyt długo i zbyt mocno się przyjaźnimy - usłyszałam tylko z ust Ellermann, zanim ta znów zaczęła typowy dla siebie monolog o wszystkim i o niczym.




Siedząc w ciepłej piżamie, otulona kołdrą leżałam w łóżku wpatrzona w wyświetlacz telefonu. Zbliżała się godzina rozmowy telefonicznej z Andim, który to wręcz z zegarkiem w ręku przestrzegał pory dzwonienia. Wibracje aparatu sprawiły, że poderwałam się z miejsca i błyskiem w oku wcisnęłam zieloną słuchawkę.
- Dobry wieczór, słońce. Jak minął ci dzień? Wszystko w porządku? - usłyszałam męski głos, którego ton był dla mnie czymś wyjątkowym.
- Spotkałam się z Heidi. Czuję się dobrze. Bastian czeka na tatusia - powiedziałam tylko i czekałam na reakcję skoczka.
- Bastian czeka na tatusia - powtórzył po mnie. Głos lekko załamał mu się przy ostatnim słowie - Zdążę wrócić, muszę zdążyć.
- Andreas, spokojnie. Nie myśl o tym czy będziesz na czas. Myśl o swojej pracy, nie rozpraszaj się mną i naszym dzieckiem. Nie uciekniemy, obiecuję.
Usłyszałam jego śmiech. Przed oczyma stanął mi jego obraz. Szczęśliwy. Układający swoje wargi w podkówki. Byłam ciekawa czy i teraz tak zrobił.
- Pojutrze będę w domu. Będę przy tobie i usłyszę pierwszy krzyk naszego syna - zaczął wybiegać w przyszłość.
- Usłyszysz kiedyś 'tato'. To będzie piękniejsze, mówię ci - odparłam.
- Będzie, na pewno. Muszę kończyć. Kocham cię, dbaj o siebie i Bastiana. Dobranoc - powiedział dokładnie to, co mówił co wieczór, gdy był poza domem. Pragnęłam jego ciepłych ramion, aksamitnego głosu i dotyku dłoni na moim policzku. Wiedziałam jednak, że już wkrótce będzie przy mnie częściej niż kiedykolwiek dotąd.




W dwa dni później postanowiłam odwiedzić panią Valerie. Obiecałam sobie, że jeszcze przed narodzinami syna wpadnę do starszej pani porozmawiać. W jedną stronę przeszłam się spacerem. Z powrotem również chciałam zaczerpnąć powietrza, jednak zimowa aura mi to uniemożliwiła i byłam zmuszona wrócić do mieszkania autobusem. Już wówczas czułam, że coś jest nie tak. Przyznam, było mi nieswojo. Wchodząc do domu zaczęłam zastanawiać się, czy przypadkiem się nie zaczęło. Przed oczyma stanął mi przerażony Andreas panikujący i nie wiedzący, co zrobić. Gdyby nie fakt, że i ja wpadłam w lekki popłoch, zaśmiałabym się z ów sytuacji. Usiadłam na kuchennym krześle, wzięłam kilka głębokich oddechów i zadzwoniłam do Heidi.
- Możesz po mnie przyjechać? Nie mam pojęcia, co się ze mną dzieje. Nie chcę być teraz sama - z trwogą w głosie poprosiłam znajomą o szybkie przybycie. Ta zjawiła się u mnie w dwadzieścia pięć minut później, pomogła zająć miejsce w samochodzie, a moją torbę położyła na tylnym siedzeniu. - I ani słowa Andreasowi, zrozumiałaś? Mają przed sobą sześć godzin jazdy, wracają w nocy. Nie denerwuj go.
- Jasne, nic mu nie powiem. A teraz spokojnie, kochanie. Oddychaj głęboko, zaraz będziemy w szpitalu.



*oczyma Andreasa*
Wyjazd planowany był na czwartą wieczorem. Zapakowaliśmy się do autokaru i czekaliśmy aż kierowca skończy rozmowę telefoniczną, najprawdopodobniej z zamartwiającą się żoną. Ja cały czas myślałem o Carinie. Jak się ma, czy wszystko jest w takim porządku, jak było przed moim wyjazdem. Nie chciałem kolejny raz zamęczać Heidi swoimi telefonami, z którymi najzwyczajniej przesadzałem. Ale to dlatego, że martwiłem się o ukochaną. W Ruhpolding mieliśmy być w okolicach dwudziestej drugiej. Usiadłem z Marinusem i pierwsze trzy godziny podróży przespałem. Obudził mnie dźwięk wiadomości, którą dostał Marinus. Miał tak głośno ustawiony poziom głośności połączenia i smsów, że ktoś, kto go nie znał mógł posądzić go o słaby słuch, doprawdy! Nie do końca jeszcze przytomny zacząłem przecierać oczy.
- Stary, ktoś cię kocha i wysyła miłosne wiadomości? - zapytałem z uśmiechem na ustach - Heidi się stęskniła?
- Tak, to moja dziewczyna. Chciałem Ci tylko przekazać, że Carina zaczęła rodzić i nie miałeś się o tym dowiedzieć.
Moje oczy otworzyły się szeroko, rozbudziłem się totalnie i z niedowierzaniem spojrzałem na przyjaciela. Miałem ochotę krzyknąć do kierowcy, żeby przyspieszył. Chciałem jak najszybciej znaleźć się tuż przy dziewczynie. Świadomość siedzenia jeszcze trzech godzin w autobusie z żartującymi i niezwracającymi uwagi na przerażonego mnie skoczkami była okropna. Zacząłem sobie tłumaczyć, że przecież nie tak od razu na świecie pojawi się mój syn, że to stan trwający kilka godzin, ale w środku cały się trząsłem. Niemożność bycia tuż obok to jedno z najgorszych uczuć świata.
- Marinus, powiedz, że zdążymy - poprosiłem chłopaka siedzącego tuż obok o choćby odrobinę nadziei. Nie mogłem usiedzieć na miejscu. Fakt jazdy autobusem nie był pocieszeniem w tej sprawie.
- Carina ma dobrą opiekę. I ma Heidi przy sobie.
- Ale to ja powinienem być przy niej i trzymać ją za rękę! - podniosłem głos i po chwili, gdy zorientowałem się, że pod wpływem emocji nie reagowałem racjonalnie, przeprosiłem Krausa. Pozostawało mi tylko siedzenie na tym niewygodnym miejscu i modlitwa, że kierowca wywiąże się ze swojej pracy ponadprzeciętnie i na miejscu będziemy przed czasem.




Gdybym stwierdziła, że się nie bałam, skłamałabym. Byłam zatrwożona. Nie byłam dobrze przygotowana na ten moment. A i okoliczności wyobrażałam sobie inne. Adrenalina jedynie trochę łagodziła ból, a myśli skierowane w stronę Andreasa nie pomagały mi. Położna mówiła coś do mnie, a ja nie byłam w stanie zrozumieć, jakie słowa do mnie kieruje. Byłam tam sama wśród obcych dla mnie osób. Bez Andreasa i jego uścisku. Przed oczyma przelatywały mi momenty, które z nim spędziłam. Wyłączyłam się, choć zapewne nie powinnam. Jego twarz i przede wszystkim ten idealny uśmiech uspokoiły mnie. Nie na długo. Po chwili znów nadszedł kryzys i wiedziałam, że wszystko zbliża się ku końcowi.



*oczyma Andreasa*
U kierowcy niemalże na kolanach wybłagałem, by zatrzymał się pod szpitalem. Marinusa poprosiłem, by zajął się moim bagażem, a sam wybiegłem z pojazdu i najszybciej jak umiałem udałem się w kierunku wejścia. W rejestracji dopiero za trzecim podejściem złożyłem porządne zdanie i zapytałem o porodówkę. Czarnowłosa kobieta wskazała mi kierunek, w jakim mam się udać. Podziękowałem i już mnie nie było. Biegłem, mimo że w szpitalu to karygodne. Na jednym z krzeseł rozstawionych na korytarzu siedziała Heidi. Kiedy tylko mnie dostrzegła zerwała się z zajmowanego miejsca.
- Skąd wiesz, że Carina... że się zaczęło? - zapytała zdziwiona i po chwili dodała - Marinus się wygadał?
- To nieistotne. Gdzie ona jest? - nieco zadyszany zadałem pytanie znajomej. Ta wskazała palcem na drzwi z numerem 216 - Jakieś pięć minut temu na świat zawitał twój syn, Andreas. Zostałeś ojcem.


 

W ramionach trzymałam małe, białe zawiniątko. Mój cały świat, któremu nadałam imię Bastian. Drzwi pokoju, do którego mnie przewieziono delikatnie się uchyliły. Nie spodziewałam się w nich zobaczyć właśnie tej osoby, która tam stała.
- Mogę wejść? - wyszeptał pytanie.
- Po co to zbędne pytanie? Podejdź bliżej - poprosiłam Andreasa. Byłam zmęczona, ale najszczęśliwsza na świecie. Chłopak wysłuchał mnie i zaczął się zbliżać. Spojrzał na małą istotkę, którą tuliłam do serca. I się popłakał. Usiadł na krześle, które postawiono tuż przy moim łóżku i jak zahipnotyzowany wpatrywał się w syna. Maleństwo ziewnęło słodko.
- Mogę go potrzymać? - zapytał trzęsącym się głosem. Zgodziłam się, kiwając potakująco głową i delikatnie podałam mu dziecko. Patrzył na niego z zachwytem, a z policzków skapywały mu łzy. Otarłam mu je swoją dłonią.
- Ma twoje oczy, Carina.
- I jasne włoski po tobie, Andreas - uśmiechnęłam się do ukochanego.
- Wiesz, co to szczęście? Szczęście to ty, on. To ja. Szczęście to rodzina, która jest dla siebie wszystkim i bez której nic nie byłoby kolorowe jak te motyle na łące, którą odkryłem przez przypadek i gdzie przebywaliśmy nagminnie. Szczęście to twój uśmiech, jego słodki sen i moje łzy. Kocham cię i wiem, że jesteś kobietą, która wnosi do mojego życia to, czego potrzebuję, by żyć. 

Spełnienie.



Dzień dobry! 
A może wcale nie taki dobry? 
Przybywam wraz z rozdziałem XIV i małą zmianą. Obiecywałam jeszcze dwa rozdziały, ale rozmyśliłam się. 

Właśnie przeczytaliście ostatni rozdział 
'welle-huge-little-problem'.

Tylko mnie nie zabijajcie. Mam w planach zacząć pisać nowe opowiadanie. Z kim, o czym? To wyjawię w epilogu :)
Również w epilogu umieszczę wszelkiego rodzaju podziękowania i inne, bardzo ważne dla mnie sprawy.

A teraz? 
Po prostu dziękuję, że byliście ze mną przez te ponad pięć miesięcy i wspieraliście każdym słowem! ♥


Dominika x